poniedziałek, 7 września 2015

5. o moim uzależnieniu

Dokładnie rok temu kupiłam pierwszy karnet na siłownię. Przyszłam niepewna siebie, ważąca ledwo 50kg, wychudzona i zakłopotana. Ćwiczenia polegały na tym, że wchodziłam na min. 30 minut na bieżnię, potem najlepiej jeszcze na orbitreka, siłowych praktycznie nie robiłam, bo się bałam. Byłam przyzwyczajona do morderczych treningów cardio, żeby spalić jak najwięcej kalorii, co wg mnie mogło mieć miejsce tylko przy takich ćwiczeniach, po których kręci się w głowie. Z czasem zaczęłam mądrzeć i wzięłam się za siłowe treningi. Spędzałam na siłowni ok. 60-90 minut 2-3x w tygodniu. Apetyt rósł w miarę jedzenia, więc wkrótce kupiłam karnet Open, a siłownia stała się moim drugim domem, gdzie chodziłam niemal codziennie po szkole i w weekendy po śniadaniu. Coraz bardziej podobał mi się ból mięśni po dźwiganiu ciężarów, z ciałem robiły się ciekawe rzeczy. Początkowo wszystko było pięknie: odpowiednia dieta, która umożliwiła szybkie rezultaty, wyższa samoocena, zdecydowanie lepsza organizacja. Do momentu, gdy nie zaczęło to zmierzać w niezdrowym kierunku.. Kiedy to trening stał się priorytetem, decydował o moim samopoczuciu, bo jak mi nie poszło, to czułam się beznadziejnie. Jak wiadomo, mięśnie zaczęły rosnąć, a jak rosną mięśnie to zwiększa się zapotrzebowanie energetyczne=większy apetyt. Straciłam nad tym kontrolę. Pamiętam, że paskudny był dla mnie grudzień. Załamana z kilku powodów, zestresowana nadchodzącymi maturami i kiepskim do nich przygotowaniem, osłabienie fizyczne, przez co starałam się wyciskać z siebie ponad siły, mało snu, izolowanie się od świata. Pocieszeniem było.. jedzenie, bo tylko wtedy zapominałam na chwilę o tym, co mnie przytłaczało. Codziennie coś, co tydzień coraz więcej. Najpierw coś na deser, potem na śniadanie i deser, potem na śniadanie, deser i kolację. O ile +300 kcal nie zrobiłoby takiej różnicy w bilansie, o tyle ok. +1200 kcal już różnicę robi. Zaczęłam tyć, przestałam mieć ochotę na treningi, bo wstydziłam się w ogóle pokazać na siłowni. Każdego dnia wieczorem powtarzałam sobie "od jutra, no cholera jasna, uda się!" i... rano trzęsłam się z nagłego skoku cukru po poprzednim dniu, więc znowu musiałam się doładować. Czy to nie brzmi jak uzależnienie? Tak samo przecież jest z innymi używkami. Było mi strasznie ciężko, na własnej studniówce czułam się paskudnie. Z tego nałogu wychodzę od tamtej pory, od pamiętnego grudnia. Sądzę, że wszystko jest dla ludzi, ale z umiarem. I o ten umiar walczę aktualnie, co więcej - muszę przyznać, że wychodzi mi to coraz lepiej, chociaż jest to naprawdę trudna walka.

Ciężko było mi się przełamać do tego wpisu, tak publicznie przyznać się, że coś mną rządzi. Z drugiej strony pomyślałam, że pewnie nie tylko ja mam taki problem, a jeśli komuś ma to pomóc, zmotywować, dać nadzieję... to warto. Nigdy nie wolno się poddać. NIGDY.

5 komentarzy:

  1. brawa za odwagę i bardzo dobrze, że się odważyłaś - dopiero publiczne przyznanie, najlepiej jeszcze w tak pisemnej formie pozwala zostawic przeszłość za sobą i ruszyć w dobrym kierunku. W fitnessie w ogóle jest bardzo cienka granica między rozsądkiem a paranoją i chyba większość ją przekroczyła. Musimy jednak walczyć, żeby się w tym nie zatracić. Powodzenia!

    OdpowiedzUsuń
  2. przybijam piątkę! rozumiem Cię chyba jak nikt! ;(

    OdpowiedzUsuń
  3. A teraz Cię mocno przytulam!!! :*

    OdpowiedzUsuń
  4. Brawa za przyznanie, to pierwszy krok do wyzdrowienia! Biedna jesteś, zarówno psychika jak i ciało... Najpierw wychudzenie, potem przetrenowanie a na koniec przyrost wagi... Proszę, znajdź w sobie spokój, daj sobie czas! Wiem przez co przechodzisz, mam podobnie, jeśli coś cię gnębi i nie masz gdzie się wylać, zapraszam :)

    OdpowiedzUsuń